Droga do czekolady jest po prostu trudna i żmudna. Piotr ma pewnie sporo gotowych rozwiązań, o których tu wcześniej była mowa. Natomiast moje początki trochę mnie przerażają, aczkolwiek i fascynują. Nie wiem jednak, czy znajdę aż tyle miłości dla czekolady, ile znalazła w moim sercu kawa
. Ziarna kakao są nieforemne, dość brzydkie, dość trudno je zdobyć. Niby palenie kakao nie jest trudne, ale jednak piec do kawy nie nadaje się do palenia kakao z prozaicznych powodów: zbyt szybko kręci się bęben i zbyt duży jest ciąg powietrza; sądzę, że jakiś piec-piekarnik będzie lepszym rozwiązaniem. Wypalenie kakao jest najprostszą i najkrótszą z czynności następujących na drodze do tabliczki czekolady.
Wypalone ziarna trzeba połamać i pozbawić dość twardych i ostrych łusek. Najlepiej byłoby mieć stosowną maszynę; ja posłużyłem się własnymi dłońmi na początku, a potem suszarką do włosów. Połamane ziarna trzeba rozdrobnić i przekształcić do postaci pasty. Służy do tego urządzenie zwane młynkiem mokrym. Są w nim prawdziwe, młyńskie koła z granitu, kręcące się po granitowym podłożu. Dość płynna pasta pojawiła się już po kilku minutach ucierania dzięki ciepłu suszarki do włosów. Ucierałem tę pastę cały boży dzień, dodałem trochę białego cukru, a na koniec tuż przed opróżnieniem młynka dodałem trochę muscovado. Niestety nie mam pomysłu na kolejne ogniwo łańcucha: na urządzenie do temperowania, czyli nieustannego rozgrzewania, mieszania i ochładzania czekoladowej pasty. Z takiej to maszyny czerpie się czekoladę, umieszczając foremki na wibrujących stołach... Potem na marmurowych stołach opróżnia się te foremki i pakuje w opakowania. Pewnie po drodze są jeszcze jakieś chłodnie... Uff, na razie jest to ponad moje siły
. Niemniej jednak da się zrobić coś jadalnego i przede wszystkim określonego konkretnym składem.