Smaku pierwszej kawy nie pamiętam, ale długo będę wspominał kawy pite podczas samotnej wyprawy na ryby. Przed laty w połowie maja wybrałem się na trzy dni nad lubuskie jezioro. Czasu na pakowanie było niewiele, ważna była łódka, wędki i przynęty, jakieś jedzenie. Na miejscu okazało się, że chociaż zabrałem kawę w ziarenkach i ręczny młynek, to zapomniałem French Pressa, i co gorsza, z naczyń miałem tylko jeden głęboki talerz. Bezzwłocznie pojechałem do pobliskiego miasteczka, ale było to sobotnie popołudnie i wszystkie trzy sklepiki były już zamknięte. Poszedłem do knajpy, żeby zdobyć jakąś szklankę. Ale okazało się, że knajpę na wiosnę kupił miejscowy ksiądz i na wszelki wypadek ją zamknął, żeby nie kusiła parafian. No i przez trzy dni, do wszystkich posiłków i napitków, musiał mi wystarczyć jeden głęboki talerz. Miałem nie lada dylemat. Najpierw wypić herbatę czy kawę, przed czy po jajecznicy, jakiejś zupie w proszku czy smażonej rybce. Kawa jakaś wybitna nie była. Parzona w talerzu szybko stygła, łyżeczką musiałem wybierać grubo zmielone fusy. Ale oczekiwanie na nią sprawiało, że smakowała wybornie.